Wonder Woman – moje wrażenia i trochę historii

DC Comics od pewnego czasu było na rynku ekranizacji komiksów trochę jak czarne charaktery z tychże komiksów: plan podboju świata dobry, ale kompletnie niewytrzymujący zderzenia z rzeczywistością. Wonder Woman to wyraźnie próba zmiany. Czy udana?

 

Pewnie zdołaliście już przeczytać kilka recenzji Wonder Woman, a może nawet sami widzieliście film. Potraktujcie więc ten tekst bardziej jak moją opinię i odrobinę spostrzeżeń dotyczących licznych reakcji w Sieci na ów film, niż typową recenzję. Postaram się także uniknąć grubszych spoilerów.

Wonder Woman czyli kto?

Najpierw odrobinę historii. Kim właściwie jest postać, na której skupia się film?

Jakkolwiek nie widać tego zupełnie (tak jak i w przypadku innych superbohaterów) Wonder Woman a.k.a. Diana ma już całkiem sporo lat na karku. Chociaż zawsze prezentuje się jako atrakcyjna dwudziestokilkulatka, ma już 76 lat. Pierwszy komiks, w którym pojawiła się Diana wyszedł bowiem w grudniu 1941 roku. Konkretnie 10 grudnia, a więc dosłownie w chwilę po japońskim ataku na Pearl Harbor. Nic więc dziwnego, że na samym początku dzielna Amazonka kopała głównie tyłki wrogów USA na frontach II Wojny Światowej.

Jak wszyscy, a przynajmniej większość  bohaterów komiksowych z lat 40, była narzędziem propagandy. Jej „cywilne” wcielenie, Diana Prince, pracowała bowiem jako pielęgniarka US Army,

Wczesne komiksy Wonder Woman obfitowały w treści, które dziś, w dobie poprawności politycznej nieznanej w Ameryce lat 40 i 50, posłałyby wydawcę na margines świata wydawniczego. Niech wystarczy tych kilka obrazków.

Jak widać, komiksu z Wonder Woman z lat 40 i 50 raczej nie wzbudziłyby zachwytu współczesnych feministek. A to dla nich, moim zdaniem, a konkretnie ich łagodnej, mniej wojującej części, powstał film, który ostatnio miał swoją premierę. Dlaczego? Bo Wonder Woman to film, który nadaje podmiotowość w świecie komiksu kobiecej bohaterce. Nareszcie.

 

Wonder Woman czyli świat się zmienia

Czy wcześniej nie było kobiet w ekranizacjach komiksów? Owszem, były. Jako postacie będące zwykle albo przeciwnikiem (Poison Ivy, Harley Quinn), albo kochanką/niespełnioną miłością (Lois Lane) albo jednym i drugim (Cat Woman). Zawsze jednak ich główną rolą było, przepraszam was drogie panie, być ozdobnikiem w męskim settingu.

Pewnym wyjątkiem, acz nie na dużym, a małym ekranie, jest Jessica Jones, postać komiksowa może mało znana, za to świetnie zobrazowana w serialu produkcji Netflixa.

A wcześniej? Były, a jakże, inne filmy superbohaterskie z kobietami w rolach głównych. Chociaż… no właśnie. Wy też mieliście wrażenie, że jakoś słabo to wychodziło? Szczytem słabości był film Cat Woman z 2004 roku, w którym Halle Berry udowodniła, że można, po zebraniu kolekcji Złotych Globów oraz w ledwie dwa lata po zdobyciu Oscara, sięgnąć po „nieco” mniej prestiżową Złotą Malinę. Film bowiem bolał w dobry gust. Mocno.

Ale i sama Wonder Woman ma za sobą ekranizacje, chociaż głównie serialowe, do tego, nie bójmy się tego powiedzieć, mimo iż to materiał o kobiecej bohaterce, stare. Do tego nie zawsze pokrywały się one z wizją postaci do której przywykliśmy w komiksie.

Pierwsze, nieudane podejście, miało miejsce bowiem w 1967 roku, Powstał wówczas pilot serialu „Who’s afraid of Diana Prince”. Tak, główna bohaterka to była Wonder Woman, ale… no właśnie: mieszkała z matką, prowadzi normalne życie… no może poza faktem, że nieudolnie wykorzystuje swoje superzdolności.

Podejścia numer dwa i trzy to odpowiednio film i serial. Zdziwi was pewnie, że główna bohaterka nie posiada w nim supermocy, jest bardziej detektywem niż superbohaterką. Jest też, jak to lata 70 nakazują, blondynką. Film powstał w 1974 roku i… cóż… raczej nie urywał. Ale wzbudził temat Wonder Woman na tyle, by już wkrótce ukazał się nowy serial.

Ten doczekał się trzech sezonów, a powstawał w latach 1975-1979. I w końcu doczekaliśmy się rzeczywiście postaci bliskiej komiksowemu pierwowzorowi… przynajmniej na tyle, na ile pozwalał budżet oraz technika filmowa lat 70-tych.

Dziś ponownie uznalibyśmy zapewne, że bohaterka jest przeseksualizowana i odrobinę głupiutka. Ale pamiętajmy, że to były lata 70-te. 40 lat temu rola kobiet była niestety zupełnie inna niż dziś.

Niemniej jednak serial przemycał sporo treści, które jakieś 20 lat później ktoś nazwie „Girl Power”. Diana nie jest tak nieporadna i zdana na mężczyzn jak jej poprzednie wcielenia. Do tego, poza tym, że wygląda znakomicie, potrafi spuścić solidny łomot. Krytyka dotknęła głównie przeniesienia akcji w czasy współczesne.

Później… a później nie było nic. Z jakiegoś powodu wszelkie próby nakręcenia filmu lub serialu o dzielnej Amazonce spełzły na niczym. Dlaczego? Trudno stwierdzić, ale gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

Bo ja osobiście nie wierzę w teorie spiskowe, które każą uważać, że systematyczne olewanie żeńskiej bohaterki przez filmowców to efekt spisku obawiających się kobiet mężczyzn z branży filmowej. Jestem zdania, że skoro filmy o Wonder Woman nie powstawały, to znaczy, że uznano je za zbyt duże ryzyko finansowe. I zamiast tego produkowano gnioty takie jak np. Batman Forever, Batman & Robin czy Człowiek ze stali. I tylko Trylogia Mrocznego Rycerza rozświetliła na chwilę mroki w których znalazło się DC względem swojej głównej konkurencji. Jakie to mroki, i w jakim to ciemnym miejscu moim zdaniem wówczas znajdowało się DC, łatwo zrozumieć gdy spojrzy się na bijące rekordy filmy ze stajni Marvela. Do teraz.

 

Wonder Woman 2017 – czy ochy i achy są przesadzone?

Nie będę się tu wgryzał w fabułę nowej Wonder Woman. Obejrzycie – ocenicie sami. To tak naprawdę geneza samej postaci. Zgodna (mniej więcej) z komiksem, do tego świetnie nakręcona. Ale po kolei.

W głównej roli osadzono Gal Gadot, aktorkę z Izraela, znaną dotąd głównie z cyklu filmowego, którego z definicji nie oglądam, a mianowicie Szybcy i Wściekli. Stąd, przyznaję, jej twarz była dla mnie nowością. I dobrze. Bo teraz jest dla mnie właśnie twarzą Wonder Woman. Tak, jasne, to piękna kobieta, ale nie o to chodzi.

Ma coś, co, jak słusznie zauważyła moja koleżanka, przypomina Natalie Portman. Nie, nie są szczególnie podobne. Chodzi o to, że obie, chociaż są atrakcyjnymi kobietami, nie są typem słabiutkim i delikatnym. Nie mam tu też na myśli muskulatury (chociaż widać, że Gal musiała ostro działać na siłowni przed kręceniem WW). Chodzi o trudną do opisania wewnętrzną siłę. Dopiero później uświadomiłem sobie, podczas rozważania kto w serialu Netflixa zagra Yennefer, że podobną cechę dostrzegam np. w Evie Green. Biorąc pod uwagę pochodzenie tych trzech pań rozumiem lepiej dlaczego Izrael jest tak bardzo (mimo starań sąsiadów) „niepodbijalny”.

I rzeczywiście to Gal Gadot „robi” ten film. Bo jej Wonder Woman jest jednym z bardziej sympatycznych superbohaterów kina ostatnich kilku lat. Nieobeznana ze światem zewnętrznym radzi sobie aż nadto dobrze. Jednocześnie popełnia sporo gaf, ale komuś kto „bierze na klatę” całkiem niemały oddział kaiserowskiego wojska można sporo wybaczyć, prawda?

Kaiserowskiego? Tak. Dla tych mniej obeznanych z historią – niemieckiego sprzed chwili gdy nasz zachodni sąsiad stał się na chwilę republiką. Bo w Wonder Woman, wyreżyserowanej przez Patty Jenkins, Diana zetknie się z paskudną rzeczywistością roku 1918. Nie wnikając z szczegóły, z pewnych elementów można wywnioskować, że to już schyłek I wojny światowej.

Jako nerd nie tylko komputerowy, gamingowy i erpegowy, ale także, uwaga, historyczny, muszę dodać, że oczywiście, bzdur historycznych jest w Wonder Woman niemało, ale jednocześnie, to adaptacja komiksu, nie dokument o Wielkiej Wojnie. Chociaż… zwróćcie uwagę na używaną broń. Niemieccy agenci w Londynie mierzą do naszych bohaterów z brytyjskich (by nie wzbudzić podejrzeń) rewolwerów Webley Bulldog, a w jednej z końcowych scen Diana rzuca czołgiem… No własnie – brytyjskim czołgiem Mk. IV. Stojącym sobie spokojnie na parkingu niemieckiego lotniska! Błąd? Nie. Otóż, uwaga, smaczek historyczny, Niemcy posiadali więcej zdobycznych czołgów brytyjskich niż wyprodukowali własnych pojazdów szturmowych AV7. Tak więc szansa na to, że Wonder Woman znalazłaby niemiecki czołg, w niemieckiej bazie, byłaby mniejsza niż użycia jako amunicji produktu brytyjskiego.

No man’s land? Sure 🙂

Przyznaję, że spodobała mi się pewna gra słów. Skoro już wiecie, że akcja rozgrywa się podczas Pierwszej Wojny Światowej, to nie zaskoczy was zapewne, że pojawi się tam też stały element frontu zachodniego czyli ziemia niczyja. A ponieważ w języku wyspiarzy jest to „no man’s land”…

Poza tym śmiałym pomysłem było wrzucenie w rolę silnej i groźnej ciotki Diany – Antiopy – aktorki znanej z roli innej silnej kobiety. Gra ją bowiem Robin Wright, znana większości z nas jako Clair Underwood z House of Cards. Tutaj „pierwsza dama” napiernicza z łuku niczym Legolas i wymiata w walce włócznią i mieczem. Widać, że w tym Białym Domu musiała mieć też bardzo konkretną siłownię 😉

Efekty specjalne? Są, a jakże. Niektóre sceny, szczególnie na koniec filmu, wyglądają jak kręcone przez Michaela Bay’a. Wiecie: wybuchy na tle wybuchów.

Fabularnie film mnie nie zaskoczył właściwie niczym. Nawet kwestia nemezis głównej bohaterki nie była zaskakująca. Drużyna, która towarzyszy Dianie jest tyleż oryginalna, co mało przydatna. Stanowi raczej tło, które tak naprawdę niewiele może, a jeszcze mniej potrafi. Czy to źle? Trudno powiedzieć. Raczej jest to mała zemsta za kobiece role w męskich filmach.

Ogólnie film mi się podobał, chociaż można było oszczędzić nam miłosnego pitu-pitu. Wyszedłem z kina zadowolony. Nie dlatego, że film był wybitny. Nie był. W porównaniu z Dark Knight czy Kapitanem Ameryką 2 był dość słaby. Jest jednak pewne „ale”. Wiecie, to słowo, które sprawia, że wszystko wcześniej ma mocno ograniczone znaczenie. Tym „ale” jest główna bohaterka – postać, która była zagrana dobrze, jest przemyślana, piękna i silna. Która burzy obraz kobiety jako „przystawki” w kinie superbohaterskim. Mam nadzieję, że kolejną część zobaczymy szybko i będzie lepsza od pierwszej.

Świat się zmienia i zmienia się kino. Także to, które było domeną mężczyzn. Panowie, chcemy czy nie, nasza epoka się kończy. I jeśli chodzi o filmy oparte o komiksy DC – nie mam nic przeciwko.